piątek, 1 kwietnia 2016

~XIII~ 'Don't be so predictable, darling'

- Zamierzasz mu wszystko powiedzieć?
Maya spiorunowała Lehię wzrokiem na te słowa, a jej dłonie trzymające kubek zatrzymały się w połowie drogi do ust.
- Moja relacja z Damonem jest skomplikowana - odparła. - Żądam od niego pomocy, ale, jakby nie było, sześć dekad temu zostawiłam go w Chicago bez słowa.
- Uciekałaś przed Malayan - Lehia od razu znalazła wytłumaczenie - i odciągnęłaś ją od Damona, czyż nie?
- Niech cię diabli, Lehia - warknęła blondynka. - Wykorzystujesz moje słowa przeciwko mnie samej.
Nie tylko słowa, May, sprostowała dziewczyna w myślach. Nie tylko słowa.
- A poza tym - kontynuowała Maya - ja nigdy nie uciekam. Ja ulatniam się w razie niepożądanego obrotu spraw.
Lehia prychnęła i poprawiła koc na swoich kolanach.
Im dłużej przebywała z Mayą, tym bardziej dziwiła się jej bezmyślności. Z początku przebiegłość blondynki wydawała się niezwykle zajmująca i ciekawa, jednak, szczególnie teraz w Mystic Falls, Maya sprawiała wrażenie niezorganizowanej. A jak ktoś, kto dąży do bycia najpotężniejszym stworzeniem wszechświata, może ulegać każdej pokusie spotkania byłego kochanka, w dodatku zwykłego wampira, których jest na pęczki?
Aczkolwiek według Lehii, Vasson i Damon byli dla siebie idealni. Oczywiście w ironicznym tego słowa znaczeniu. Oboje byli bardzo atrakcyjni, ale również działali pochopnie, kierując się instynktem i nie myśląc o konsekwencjach. W przypadku Mai było to wielką wadą, dzięki której to Malayan górowała. Co do Damona... Szczerze, to on obchodził Lehię tyle co zeszłoroczny śnieg. Znaczy, w wersji znanej ogółowi, chciała się na nim zemścić za pozostawienie jej matki, kiedy ta była w ciąży. Brzmiało to dla niej jednak jak wątek kiepskiego serialu. Mimo wszystko, trzymała się tego na polecenie będącej wyżej w hierarchii rudowłosej kobiety.
Maya odstawiła pusty kubek po karmelowej herbacie i przerwała ciszę.
- Coś wymyślę, Lehia - oświadczyła. - Zostanę hybrydą, zobaczysz. Najpierw pozbędziemy się Klausa, ale do tego potrzebujemy Michelle. Oddaliła się ode mnie, psiakrew.
- I pomyśleć, że jest moją ciotką - wtrąciła Lehia. - Gdyby ona lub mój tatuś byli normalni, mogłabym z nimi pogadać.
Maya nie zareagowała na słowa brunetki. Była zbyt zamyślona.
- Jeśli Michelle przeciągnie na naszą stronę tę bandę, zdobędziemy większe szanse.
Spojrzała na Lehię zdeterminowanym wzrokiem psychopatki.
- Muszę zlikwidować Malayan zanim ona zlikwiduje mnie. Muszę mieć Michelle tutaj, a ciebie jako szpiega przy działaniach tej rudej suki.
- Robię, co mogę - broniła się Lehia. Ha, była świetną aktorką.
- Musisz tam być, Salvatore - Maya podeszła do Lehii i usiadła w fotelu obok. - Dlaczego wcześniej na to nie wpadłam? Nie wiemy, co ona planuje. Zdałyśmy się na przypadek, przyjeżdżając tu za Michelle i nie zostawiając tam wtyków.
Lehia z trudem przełknęła ślinę. Musi coś wymyśleć, by powstrzymać Mayę od wysłania jej na przeszpiegi. Ona i ruda są przecież w trakcie realizowania planu. Lehia musi go dokończyć.
Nagle ją oświeciło.
- A co z Drew? - zapytała. - Drew Jeffersonem?
- Tym psem? - Maya zmarszczyła brwi. - Po co nam wilkołak w sprawie z tą rozwścieczoną rudą krową?
- Każdy się przyda - przekonywała Lehia - a on jest z Indiany, prawda? A to zdecydowanie bliżej Chicago niż Mystic Falls.
- Tak, mówił, że mieszka w Gary - podłapała temat Maya.
- No widzisz. Wystarczy, że do niego zadzwonisz i mu przypomnisz, jak miło spędziliście czas w tym jego jeepie - rzuciła Lehia, uśmiechając się pod nosem. - I już masz sprzymierzeńca.
Maya ponownie spiorunowała dziewczynę wzrokiem.
- Dobrze, zadzwonię do niego - stwierdziła, wstając z gracją z fotela i odzyskując tym typową sobie wyniosłość. - I to nie był jeep, a Cadillac Escalade.
Zarzuciła blond włosami i zabierając błyszczącego iPhone' a z blatu stołu, wyszła na dwór.
Lehia wypuściła głośno powietrze. Wyjęła telefon z kieszeni jeansowej spódniczki i
wyciągnęła go spod koca.
Zwerbuj Drew Jeffersona. Wilkołak, eks M. V. Ma Cię szpiegować.
Tej treści wiadomość wysłała do Malayan. Kiedy dostała potwierdzenie dostarczenia SMS-a, usłyszała jak Maya, stojąc kilkanaście metrów od chatki, wita się z Drew.
Zdążyła.


- Musisz coś zrobić ze swoim życiem - powiedziałam do swojego odbicia w lustrze, chwytając w dłoń grzebień. - Możesz ratować bezdomne psy, dokarmiać bezdomnych albo wstąpić do wojska. Tak! Może sprawdziłabyś się na poligonie, Ellie - przekonywałam sama siebie, rozczesując rudo-brązowe loki. - Ale lepiej nie bądź pielęgniarką jak tam, w Australii. Niby to sto lat temu, ale i tak możesz dać im tylko swoją krew.
Spojrzałam w swoje oczy, w których czaił się błysk determinacji.
- Z a j m i j  się czymś.
- Długo tak do siebie mówisz?
Wrzasnęłam, zaskoczona, a grzebień wyleciał mi z ręki i wylądował gdzieś pod oknem. Odwróciłam się automatycznie w stronę drzwi i zobaczyłam tam Jeremy'ego. Stał w rękami złączonymi za plecami i z lekko przechyloną głową. Nie wydawał się przejęty konfrontacją ze mną, mimo mojego ostatniego wybryku w Mystic Grillu. Tak a propos, to postanowiłam już nigdy nie całować faceta, póki on wcześniej tego nie zrobi. Nigdy.
- Może - odparłam nienaturalnie wysokim głosem. Kurde. Odchrząknęłam. - Coś... Się stało?
Jeremy wbił wzrok w podłogę zawaloną ubraniami i kurzem. Trwał tak kilka sekund, aż spojrzał na mnie i przemówił:
- Chciałbym wyjaśnić to, co stało się w Grillu.
- Chyba nie zamierzasz zgłosić tego jako napaści, co? - zażartowałam, a przynajmniej się starałam.
Jeremy spojrzał na mnie... Och, gdybym tylko miała klucz odpowiedzi do jego min! Założę się jednak, że patrząc na mnie, czuł radość, ale i żal. Co zrobić? Taka już jestem, strzelająca byki na każdym kroku, nieudana czarna owca rodziny.
- Nie chcę, żebyśmy się do siebie nie odzywali lub coś w ten deseń - mówił Jer. - Nie chcę, żeby nasza przyjaźń się skończyła.
Niemal prychnęłam na słowo przyjaźń. Już chciałam mu powiedzieć, żeby sobie darował i znikał mi z oczu, lecz... Jakaś rozsądna część mnie, naprawdę bardzo mała i rzadko się odzywająca, tym razem wzięła górę.
Zbyt dużo ludzi cię nie znosi, dziewczyno. Zatrzymaj przy sobie tych, którzy dają ci na to szansę.
Gdyby to było takie proste...
Spojrzałam Jeremy'emu w oczy: tęczówki miał barwy najsłodszej czekolady, mlecznej i rozpływającej się w ustach...
Przeklęłam cicho, spuszczając wzrok. On ma dziewczynę.
- Obiecuję nigdy więcej cię nie całować - zadeklarowałam po chwili, spoglądając na niego.
- Bardzo cię lubię, Michelle. Naprawdę bardzo -  powiedział z uśmiechem. - Cieszę się, że się rozumiemy.
Rozchylił lekko ramiona, zachęcając mnie do uścisku. W moim umyśle rozpoczęła się kolejna walka. Działająca tego dnia na pełnych obrotach roztropna część mojej osoby wręcz zabraniała mi się do niego przytulać. Bez robienia sobie nadziei, Michelle! Bez nadziei!
Z drugiej strony, moje zadurzenie w nim nie dostało jeszcze czasu na wyparowanie. Przyciągał mnie do siebie całym sobą. Uśmiechem, tonem głosu, ciepłem, nadzieją na pojednanie ze mną...
Wyciągnęłam rękę w jego stronę. Speszył się. Gdy ściskał moją dłoń, zapewniłam z uśmiechem:
- Przyjaciele.
Skrzypnęła deska na korytarzu. Nawet Jeremy bez wyostrzonego słuchu to usłyszał. Wyjrzałam za ścianę - w korytarzu kilkanaście metrów dalej stał Stefan. Miał zdziwienie napisane na twarzy.
- Właśnie po ciebie szedłem, Ellie - powiedział. - Chciałem cię gdzieś zabrać.
- Mnie? Gdzie?
- Niespodzianka - wygiął usta w poczciwym stefanowym uśmiechu.
Odwróciłam się nieco zakłopotana do Jeremy'ego. On natychmiast skierował się ku drzwiom.
- Jedźcie - odparł. - Ja i tak planowałem spotkać się z Bo...
Urwał i spojrzał na mnie uważnie. Moja mądra część wykopała ze mnie serdeczny uśmiech.
- Pozdrów ją - powiedziałam.
Minął mnie i ruszył korytarzem. Przywitał się ze Stefanem i zniknął, zbiegając po schodach.
Cofnęłam się po okulary przeciwsłoneczne do sypialni i wróciłam do brata. Patrzył na mnie z uśmiechem.
- Czego się szczerzysz, blondi? - spytałam, idąc z nim korytarzem.
- Jestem z ciebie dumny. Tyle.
- Podsłuchiwałeś - zmrużyłam oskarżycielsko oczy, mimo że nie byłam zdziwiona.
- Ja? Nigdy. Po prostu mam szósty zmysł. - Zmarszczył brwi w charakterysyczny sobie, śmieszny sposób. Między nimi pojawiła się TA zmarszczka. TA, powiadam. - Czytam w myślach... Czy coś.
Rozpromieniłam się całkowicie. Cieszyłam się, że ta mądra cząstka Michelle zwyciężyła. Żałowałam, że nie miała decydującego głosu ostatnimi czasy, kiedy martwiłam się Klausem. Nie marnowałabym tylu dni na rozpaczanie nad nieszczęśliwym uczuciem sprzed stu lat do tego chłystka.
Trudno. Postanowiłam zaprzyjaźnić się z tą częścią mnie. Mogłabym też się jakoś do niej zwracać... Cassandra. Tak, per Cassandro.
- Czemu tak milczysz? - spytał Stefan, wyrywając mnie z zamyślenia.
- Dziękuję Cassandrze za pogodzenie mnie z Jeremym.
Blondyn znów zmarszczył brwi, ale nie dociekał.
- Myślisz, ze ty i Elena też moglibyście tak to rozwiązać? - spytałam, gdy zaświtała mi taka myśl.
Stefan westchnął, otwierając mi drzwi wejściowe. Wyszliśmy na zalany słońcem podjazd.
- My nie jesteśmy skłóceni. Nie rzuciłem się na nią. Desperackie działania to działka twoja i Damona.
Uśmiechnęłam półgębkiem.
- Jesteście prawie identyczni pod względem charakteru. Dlatego się nie dogadujecie.
- Nie zmieniaj tematu - upomniałam. - Damon potrzebuje oddzielnej rozmowy.
- Obawiam się, że we krwi Salvatore'ów płynie miłość do Gilbertów - wyznał. - Ty zadziałałaś, ale w moim przypadku pozostaje mi zdać się na Elenę i jej uczucia. Jestem gotów czekać.
Dotarliśmy do zabytkowego samochodu Stefana.
- A co jeśli Elena zdecyduje, że bardziej kocha Damona i to z nim chce być?
Mimo że na nosie Stefana spoczywały ciemne okulary, zauważyłam cień zaniepokojenia, który przebiegł przez jego twarz. Milczał chwilę, opierając się o dach czerwonego auta.
 - Cóż... Najwyżej spalę się na słońcu.
- Steffi...
Zaśmiał się i klepnął ręką w maskę.
- Żartuję. Nie jestem aż takim romantykiem. Wsiadaj, młoda.
- Gdzie mnie wywozisz? - spytałam.
- Na wycieczkę historyczno-krajoznawczą - uśmiechnął się zagadkowo i przekręcił kluczyk w stacyjce.

Fragment IX symfonii Beethovena przerwał mi studiowanie trzydziestego pierwszego rozdziału księgi magii XII-wiecznej czarownicy z okolic dzisiejszego Salem. Przeklęłam pod nosem i rozejrzałam się w poszukiwaniu telefonu, z którego wydobywał się ten dźwięk. Leżał on wśród sterty zakurzonych, liczących setki lat papierzysk, więc znalezienie go nie było proste.
Odebrałam, spojrzawszy na wyświetlacz.
- Gigi Bennett i Floribeth Garcia Perez będą u ciebie w ciągu pół godziny - usłyszałam w słuchawce. Uniosłam kącik ust.
- I ciebie miło słyszeć, Lehia - odparłam z tradycyjną u siebie nutką ironii.
- Bądź przystępna - syknęła moja rozmówczyni. - Nawet nie wiesz, ile mnie kosztuje przekonywanie tych wiedźm, by stanęły przeciwko Mai.
- Masz rację. Nie wiem.
- Maya zaraz wróci. Muszę kończyć.
- Poczekaj - wtrąciłam. - Widziałaś Deborah od naszej poprzedniej rozmowy?
Lehia prychnęła w słuchawkę i odpowiedziała:
- Dziwię się, że ostatnimi czasy tak rzadko włazisz mi do głowy. Wtedy znałabyś odpowiedź. Powiedz, opanowałaś już przeglądanie moich myśli?
- Sama na to przystałaś, przyczyniając się do mojego wskrzeszenia - fuknęłam. Jaka ona irytująca, kiedy nasze zdania się różnią. - Widziałaś się z nią?
Nie musiałam widzieć twarzy Lehii, by wiedzieć, że wzdychając, przewraca oczami.
- To trudne. Nie mogę jej po prostu zawołać. To tak nie działa, Malayan.
Pożegnałyśmy się zdawkowo i rzuciłam telefon na zakurzoną podłogę.
Trzeba ten strych kiedyś posprzątać. Uśmiechnęłam się do swoich myśli. Potencjalne sprzątaczki powitasz za trzydzieści minut. Machną ręką i wszystko migiem będzie uprzątnięte...
Niech diabli wezmą Mayę Vasson. Gdyby nie ona, ten strych lśniłby czystością, odkąd tylko zajęłam te mieszkanie. Ostatnie chwile, które ta blond sucz zapamięta, spędzi taplając się w swoim kwasie żołądkowym.

- Żartujesz, prawda?
Patrzyłam na skryte w lesie ruiny i nie mogłam uwierzyć, że to wszystko, co pozostało po naszym domu. Pustaki kruszące się pod wpływem nawet lekkiego, letniego powiewu... Ogromne drzewa w miejscach, gdzie kiedyś biegły wysypane jasnymi kamyczkami ścieżki...
- W którym roku opuściłaś Mystic Falls? - spytał Stefan, marszcząc brwi.
- W 1867 - odparłam. - Niedługo po śmierci...
Nie dokończyłam. Z opowieści Lehii dowiedziałam się przecież, że Deb wtedy nie zmarła. To znaczy... Zmarła, ale ożyła. Urodziła córkę. Żyła jeszcze wiele lat, a nie odezwała się do mnie ani słowem przez ten czas.
Nie zdziwiłabym się, gdyby czuła odrazę do naszej rodziny. Damon potraktował ją w najgorszy możliwy sposób, ale to przecież ze mną się przyjaźniła. To mnie przyjęła pod swój dach, kiedy moi przemienieni bracia wyjechali, a tata... Zginął. Potem nie zrobiła nic, by się ze mną skontaktować. Nic.
- Dom zburzono na początku lat 70. tamtego wieku - poinformował mnie Stefan. - Niewiele brakowało, abyś wiedziała, co się z nim stało.
Postawiłam kilka kroków w kierunku pozostałości po budynku.
Przywołałam najlepsze wspomnienia z okresu, kiedy tam mieszkałam. Wiele nich wiązało się z Deborah. Często wkradała się do naszego domu tylnym wejściem, by mój tata jej nie zauważył. Nie znosił faktu, że przyjaźnię się z kimś gorszym niż członkowie rodzin założycieli Mystic Falls.
Moją uwagę przykuło coś, od czego odbiły się przenikające miedzy koronami drzew promienie słońca. Podeszłam bliżej i schyliłam się.
Wśród leśnej ściółki, pod jednym z liści dębu leżał złoty pierścionek. Jego obręcz była gładka i cienka, a zdobił go jeden mały, czerwony kamyczek. Nie musiałam być jubilerem, by wiedzieć, że to karneol.
Obróciłam się do Stefana z pierścionkiem w dłoni i twarzą pełną mieszanki zdziwienia i braku zrozumienia.
- To moje - wyjaśniłam, widząc, że nie wie, o co chodzi. - To mój pierścionek.
Brat podszedł do mnie prędko. Wstałam i podałam mu błyskotkę. Obrócił ją w palcach.
- Zgubiłam go ze cztery lata temu - zaczęłam wyjaśniać. - Kupiłam go sobie na sto pięćdziesiąte piąte urodziny, to jest w 2005 roku. Okrągła rocznica i tak dalej. Ostatni raz miałam go na palcu kiedy byłam z Mayą na koncercie Rolling...
Połączyłam fakty.

Buenos Aires, maj 2006 roku
Maya wrzuciła bluzkę do walizki, którą właśnie przeszukiwałam.
- Ej! - fuknęłam w jej stronę. - Muszę go znaleźć! Nie dokładaj mi roboty.
- To ty dokładasz ją mnie, Michie - odparła, przemieszczając się szybko po hotelowym pokoju, który zajmowałyśmy. - Musimy być w Michigan jeszcze dziś wieczorem.
- Zamknij się i pomóż mi znaleźć mój pierścionek, Maya! - wydarłam się, rozładowując frustrację.
Miałam go dopiero od roku, a planowałam nosić przez następne pięćset lat. Był najpiękniejszą błyskotką, jaką w życiu miałam, a z racji tego, że wszystko, co złote w mojej szkatułce, już dawno trafiło do May, on był wyjątkowy.
- Trzeba się było nie gździć za kulisami z tym dźwiękowcem, tylko słuchać razem ze mną dobrej muzyki - mówiła pogardliwym tonem, zbierając nasze rzeczy z szafy. Rzuciła w moją stronę jeansami. - To też twoje.
- Mam ci przypomnieć tego czarodzieja z Miami? - nie byłam jej dłużna. - Dwa dni cię potem szukałam. A teraz łaskawie mi pomóż!
- Może ci go zwinął, co? Zasłonił ci twarz dredami i zabrał ten nijaki kawałek metalu, hm? - Stanęła przy mnie z rękami pełnymi zwiniętych ubrań. - Kupisz sobie nowy. Teraz zapnij tę walizkę i zamów nam taksówkę na lotnisko. Bennett nie będzie czekać.

Stefan wciąż patrzył nierozumiejąco to na mnie, to na pierścionek w swojej dłoni. Czas im powiedzieć.
- Maya gromadzi złoto od kilku wieków - wyjaśniłam. - Monety, biżuteria, sztućce... Przywłaszcza sobie wszystko, co jest ze złota. Pomagałam jej w gromadzeniu tych rzeczy...
- Co? - Stefan był oburzony. - Po co wam takie rzeczy? Czemu jej pomagasz?
- Pomagałam - poprawiłam. - Zerwałam z nią kontakt kilka miesięcy temu. Wysłała mnie do Chicago na przeszpiegi, a ja wtedy przestałam się do niej odzywać. Miałam dość życia na walizkach, więc zmieniłam numer, telefon, wyrobiłam sobie kolejny fałszywy dowód... Tak na wszelki wypadek - tłumaczyłam. - Tam odwiedziła mnie Deborah. Przyjechałam do Mystic, a Maya za mną. Lehię poznałam razem z Wami, ale myślę, że one znają się od dawna. Wiesz, takich przerw w naszym kontaktowaniu się było kilka przez ostatnie sto lat.
Stefan zmarszczył brwi jeszcze mocniej. Po chwili podniósł na mnie wzrok.
- Do czego Mai potrzebne są te rzeczy? - ponowił pytanie.
Już miałam mu powiedzieć. Chciałam to zrobić. Jeśli Maya tu jest, to oznacza, że ma kłopoty, więc wszyscy, a w szczególności moi bracia, powinni wiedzieć o jej celu.
Przerwał mi jednak widok samej zainteresowanej za plecami Stefana.
- Maya! - krzyknęłam odruchowo i złapałam brata za dłoń, ukrywając pierścionek w jego pięści.
Stała wśród drzew z rozwianymi włosami i nieodgadnioną miną. Nie była ani do końca zdziwiona, ani przestraszona. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a jej prawa dłoń drżała, choć temperatura sięgała tego dnia trzydziestu stopni.
- Co ci jest, May? - spytałam. To nie było do niej podobne. Zwykle przybierała dwie pozy - pełną kokieterii bądź tę złośliwą. Żadną poza tym.
- Zniknęło - powiedziała, a głos jej się załamał.
- Co zniknęło? - Stefan przejął inicjatywę i zaczął dochodzenie.
Maya otworzyła usta, lecz z jej gardła wydobył się tylko jęk niemocy. Spojrzałam na palce brata, zaciśnięte na kawałku złotego metalu.
- Schowałaś tu złoto? - spytałam, rozumiejąc. - Wozisz je ze sobą?
Maya pospieszyła z odpowiedzią, przełykając głośno ślinę.
- Nie miałam wszystkiego. Część nadal jest w skrytce w Genewie - jęknęła. - Schowałam w tych lochach - machnęła ręką w kierunku wschodnim - parę wisiorków... Kolczyki... I twój pierścionek z karneolem - dodała w chwili, gdy Stefan rozwarł zgięte palce.
- Po co ci to, Maya? - Stefan nie dawał za wygraną.
Maya uciszyła mnie dłonią, gdy chciałam coś powiedzieć, i podeszła bliżej nas, wsuwając drżące ręce w kieszenie jasnych spodenek.
- Wiem, Michie, że nie powiedziałaś nikomu o przepowiedni, więc nie mam pojęcia, kto to ukradł - rzuciła, wpatrując się w leśną ściółkę - a jak największa ilość przetopionego złota jest mi potrzebna do Rytuału Zagłady.
Stefan spojrzał na nią jak na trędowatą schizofreniczkę, okazującą przejawy kolejnego zaburzenia psychicznego, albo kogoś jeszcze bardziej odbiegającego od normy pod względem zdrowia. Ten sam wzrok wylądował i na mnie.
Maya zmierzyła nas oboje swoimi zielonymi oczami.
- Pozwól, że wytłumaczę, o co w tym chodzi.

Dzwonek do drzwi zadzwonił po dziewiętnastu minutach od telefonu Lehii. Dziewiętnastu. Nie rozumiem jak można być na tyle niezorganizowanym, żeby nie wyrabiać się na czas.
Zeszłam ze strychu po rozkładanej drabinie i otrzepując ubrania z kurzu, przemierzyłam drogę do drzwi wejściowych. Gdy je otworzyłam, moim oczom ukazały się dwie kobiety o raczej egzotycznych typach urody i na pewno przed trzydziestką. Jedna z nich, ciemnoskóra i krąglejsza, mierzyła mnie pogardliwym wzrokiem, żując gumę. Była ubrana w obcisłą bluzkę z dużym dekoltem, krótką, wąską spódniczkę i sandałki na niesamowicie wysokich obcasach, a jej błyszczące kolczyki sięgały ramion. Druga była dużo szczuplejsza i miała na głowie burzę ciemnych włosów. Patrzyła na mnie z dziwną ekscytacją, ściskając w dłoniach uchwyt czerwonej torebki.
- Cześć! Mam na imię Floribeth - zawołała z uśmiechem na ustach. Mówiła z mocnym hiszpańskim akcentem. - Jesteś ładna!
- Nie poniżaj się - warknęła jej towarzyszka, marszcząc wydepilowane brwi. Przesunęła wzrok na mnie. - Gigi jestem - przedstawiła się i wyminęła mnie, wchodząc o mieszkania.
Byłam oburzona, lecz postanowiłam przemilczeć ten dowód niewychowania.
- Rozgośćcie się - zaproponowałam, przeklinając Lehię w duszy i przepuszczając w drzwiach drugą z kobiet. - Ile czasu spędziłyście w podróży?
- Leciałam z San Jose dziesięć godzin - poczęła opowiadać Floribeth, kalecząc angielski. - Gigi i ja spotkać się na lotnisku.
- Tak? - udawałam zainteresowanie. - A ty skąd przyleciałaś, Gigi?
Kobieta zaśmiała się pogardliwie.
- Tak właśnie interesujesz się wiedźmami, które mają ci pomóc, co? - prychnęła, odrzucając torebkę w panterkę na skórzaną sofę. - Dziwię się, że nasz przyjazd cię nie zaskoczył.
- Nie zamierzam się z wami kłócić, zanim się porządnie poznamy - odparłam spokojnie, choć ze złości zacisnęło mi się gardło, a mięśnie twarzy były napięte do granic możliwości. - Potrzebuję waszej pomocy i bardzo na nią liczę.
- A ja liczę na godną zapłatę - Gigi nie zaprzestawała walki słownej, chwytając się pod boki - bo inaczej wyjdę stąd, nim zdążysz wypowiedzieć swoje imię.
Policzyłam w myślach do pięciu, by się uspokoić.
- Maya na dzień dzisiejszy dysponuje takim kapitałem, że starczy dla wszystkich, dla całej waszej dwudziestki.
- Dwudziestki? - powtórzyła jak echo Floribeth.
- Zebrałaś aż tyle czarownic? - dodała Gigi.
Bądź dyplomatką, Malayan. Bądź dyplomatką.
- Potrafię wiele - rzuciłam tajemniczo. - Umiem też zjednywać sobie ludzi.
Floribeth patrzyła na mnie wielkimi oczami pełnymi zachwytu, ale Gigi była sceptyczna. Stała kilka metrów ode mnie i, żując gumę, analizowała sytuację.
- Powiedz, co zamierzasz - powiedziała po chwili, zajmując miejsce w obitym białą skórą fotelu. Rozsiadła się na nim i założyła nogę na nogę. Była wyzywająca i bezczelna, a od modelki Playboya różniło ją tylko to, że jednak trochę materiału na sobie miała.
- Ale ja głodna jestem! - rzuciła Floribeth przyjmując minę małego dziecka. - Ja nic nie jeść od wczoraj wieczór!
Ruszyłam zdecydowanym krokiem do aneksu kuchennego.
- Nie umiem gotować - oświadczyłam - ale mam mleko i płatki śniadaniowe.
Była to idealna ucieczka od kontaktu wzrokowego z nowo przybyłymi. Stojąc do nich plecami, rozluźniłam mięśnie twarzy i mogłam bez problemu bezgłośnie na nie przeklinać.
Kostarykańska imigrantka i czarna wersja Britney Spears... Dzisiejszy świat jest na mnie zdecydowanie za głupi.

***
Witam Was!
Mam nadzieję, że trzynastka wynagrodziła moją nieobecność :) Starałam się, wierzcie na słowo. Jestem zadowolona i mam nadzieję, że Wy tak samo.
 Przepraszam tych, którzy liczyli na odrobinę Rebekah i Matta, ale ten rozdział w Wordzie i tak ma 11 stron, a myślę, że to całkiem dużo xD Na nich przyjdzie czas, trochę na pewno go przeznaczę. Ogarniam z opóźnieniem, że nie ma też Damona i Eleny. Ha, brawo ja. Nie zaplanowałam tego.
Zaplanowałam jednak Malayan. Dużo, jak zapewne zauważyliście. Ciekawa jestem, co sądzicie o tej postaci. Proszę o opinie :)
Zaczynam numer 14, ale dużo mnie czeka w sferze pozablogowej w najbliższym czasie, więc nie będę teraz zobowiązywać się odnośnie daty kolejnej publikacji.
Cieszę się, że przybywa komentarzy od nowych Czytelników. Ujawniajcie się, proszę ;)
Wszystkich zachęcam do komentowania. Kiedy czytam słowa od Was, mordka bardzo mi się cieszy ^^
Pozdrawiam Was w primaaprilisowe popołudnie! (zapomniałam nawet, że to dziś xD) Buziak,
Em <3

poniedziałek, 28 grudnia 2015

~XII~ 'Women'

Klaus wszedł z nonszalancją do bogato zdobionego salonu w swojej rezydencji. Zmierzył wzrokiem dwie przybywające tam młode kobiety i rozłożył ramiona.
- W czym mogę służyć, moje piękne panie? - zapytał, uśmiechając się szeroko.
Stojąca przy kryształowym stoliku do kawy Caroline prychnęła.
- Nie graj Greka, Klaus. Chcemy szczegółów z 1913 roku. Co wyjawiłeś Michelle Salvatore? Co było tak cenne dla Mai?
Klaus nie był zdziwiony determinacją Caroline - przecież właśnie to (i wiele innych rzeczy) go w niej urzekało. Spojrzał na Bonnie, która przysiadła na ciemnej, skórzanej kanapie, opierając łokcie o kolana - och, biedna czarownica została zmuszona do bycia obstawą dla  rozwścieczonej wampirzycy.
Klaus westchnął głośno. Podszedł do ręcznie rzeźbionej komody z mahoniu, stojącej koło ogromnego okna. Zręcznym ruchem przysunął sobie szklankę i nalał do niej szkockiej z karafki.
- Skąd podejrzenia, moja droga, że Micheline - odmianę tego imienia wypowiedział z tak idealnym francuskim akcentem, że Caroline zemdliło - mnie wykorzystała?
Blondynka tupnęła nogą niczym rozkapryszona czterolatka.
- Powtarzasz to na każdym kroku, idioto - warknęła, wbijając paznokcie w wewnętrzne strony dłoni. - Domagam się więc pogłębionej odpowiedzi. Mówże natychmiast, bo nie wytrzymam!
Klaus upił łyk brunatnego alkoholu. Jego jedyną zachcianką w tamtej chwili było nie mające końca napawanie się urodą Caroline. Jeszcze gdyby nic nie mówiła...
- Co do 1913... - zaczął niechętnie. - Czy nie powiedziałem wszystkiego? Wiecie, że Micheline okradła mnie zarówno materialnie, jak i informacyjnie?
- J a k i e  informacje jej powierzyłeś, Klaus? - wycedziła Caroline. - Musimy to wiedzieć.
Klaus zamyślił się. Był zły. I to bardzo. Owszem, kiedy im o tym mówił, radowała go przerażona mina panienki Salvatore, ale miał już dość. Po przemyśleniu tego wszystkiego stwierdził, że wyjawienie tego sekretu było beznadziejnym pomysłem. Co z tego, że przez chwilę mścił się na Michelle? Zaspokoił swoje sadystyczne potrzeby, wprawiając ją w niedługie przerażenie i koniec. Po co mu to było? Teraz go nękają, męczą. Nie, żeby był niezadowolony z obecności uroczej Caroline, bo to nigdy nie nadejdzie. Tak czy inaczej, obecnie cała drużyna odkupienia z Mystic Falls bawi się w detektywów i robi to bardzo nieudolnie. Jeszcze brakuje tylko momentu, kiedy jego brat pozna Michelle i dowie się o ich relacji, po czym zacznie udawać kaznodzieję. Wtedy to nadejdzie definitywny koniec cierpliwości Klausa odnośnie ludzkości.
- Nieumyślnie wyjawiłem Michelle to, czego chciała Mayah. Mówię tu o moim...
TRZASK.
Głowy obecnych w salonie zwróciły się w stronę, z której dochodził dźwięk.
U podnóży schodów stała Katherine o wytrzeszczonych oczach. Według Bonnie i Caroline, które widziały ją po raz pierwszy od jej powrotu, przypominała nieboszczyka, którego zaczęły podżerać robaki. Nie używając metafory - wyglądała paskudnie. Była wychudzona, posiniaczona, a na głowę naciągniętą miała czarną bejsbolówkę. Nietrudno było się zorientować, że się skradała, a przynajmniej próbowała. Wyprostowała się, chwytając się poręczy. Wypuściła głośno powietrze.
- Wspaniale - burknęła.
- Gdzież się podział mój udający Matkę Teresę brat? - zapytał Pierwotny łagodnym tonem, tak jak gdyby pytał kobietę o samopoczucie. - Poszedł ratować kolejne niewiasty w potrzebie?
- A wiesz, że tak? - odburknęła Katherine. - Biega za tą...
Ugryzła się w język, dosłownie i w przenośni. Miała oczywiście wydać się, że wie o ciąży Hayley, ale uświadomiła sobie, że prawdopodobnie oprócz niej i Pierwotnych, nikt nie doznał zaszczytu poznania tej tajemnicy. Uśmiechnęła się półgębkiem na myśl, że jednak zachowa haka na Klausa Mikalesona na odpowiedni moment.
Caroline była autentycznie przerażona wyglądem Katherine. Jak to możliwe, że Pierce aż tak zmarniała? To było nieprawdopodobne.
- Co się gapisz? - zapytał obiekt jej obserwacji. - Człowieka nie widziałaś, blondyno?
- Zastanawiam się, ile lat przybyło ci z fizycznie - odcięła się Forbes, wskazując osobę Katherine nieokreślonym ruchem ręki. - Na pierwszy rzut oka obstawiałam siedem, ale z biegiem obserwacji twojej drżącej rzepki, kieruję się ku temu, że wyglądasz jak schorowana trzydziestka.
Katherine zamarła z połączeniem zaskoczenia i strachu na twarzy. Odruchowo złapała dłonią za prawe kolano, o którym mówiła Caroline. Natychmiast poczuła ból w krzyżu ze względu na równoczesne obciążenie obu barków - na drugim przecież wciąż miała założony temblak.
Czy naprawdę wyglądała aż tak źle? Trzydziestka? Katherine Pierce nigdy nie miała wyglądać na tyle lat. Miała już zawsze być piękną i młodą nastolatką, którą pozostała wieki temu.
- Nie martw się, Katerino - rzucił płynnie Klaus, wymierzając w nią palcem wskazującym. - Nawet kiedy jesteś bezradna i połamana, nadal mam ochotę wypatroszyć cię na każdym kroku, jak to było przez ostatnie 500 lat. Przynajmniej coś się zachowało z twojego poprzedniego wcielenia.
Codzienna dla Katherine nienawiść wobec Klausa zmieszała się z oburzeniem, które nią wstrząsnęło. Rozumiała, że wrócił z Nowego Orleanu, uciekając od odpowiedzialności dotyczącej swojego nienarodzonego dziecka, ale że zignorował to, co napisała mu w liście na temat spisku Jane-Anne Deveraux? Myślała, że wtedy w końcu dadzą sobie nawzajem spokój z tą niechęcią. Chyba że dla Klausa zgoda na zajmowanie przez nią pokoju w jego domu oznacza koniec dręczenia jej. Będzie musiała to przeanalizować.
Odwróciła się na pięcie z zamiarem powrócenia na piętro, gdy Klaus przemówił po raz kolejny.
- Aż tak ci tu źle, że chcesz uciekać od swojego wiernego Elijah?
Stopy Katherine jakby wrosły w drogi, lakierowany parkiet. Na jej twarz wstąpił grymas, więc całe szczęście, że nikt nie miał bezpośredniego widoku na jej twarz. Z trudem przełknęła ślinę, co natomiast z pewnością usłyszeli wszyscy.
Nie mogła się im przyznać, że wykorzystuje troskę Elijah, choć wróciła do Mystic Falls w celu uzyskania przebaczenia od Stefana Salvatore. Ogółem to nikomu by tego nie powiedziała. Nie zapisałaby tego nawet w głupim pamiętniku Eleny Gilbert. Katherine się przecież nie zwierzała z takich spraw. A tak naprawdę nie zwierzała z żadnych. I tyle.
Chwyciła się błyszczącej poręczy zdrową ręką i ruszyła po schodach w górę, trzymając głowę najwyżej jak potrafiła.

Między Klausem a dziewczętami przez chwilę panowało milczenie zaburzane tylko przez Caroline stukającą błękitnym paznokciem w boazerię.
- Powiesz coś? - rzuciła po mniej więcej minucie.
Klaus uniósł głowę i spojrzał na nią szarymi oczami. Przez chwilę wydawało jej się, że widzi w nich jakieś niespotykane u niego emocje. Nie wiedziała, czy było to roztargnienie, czy coś pokroju empatii, ale zostało tak szybko zastąpione charakterystycznym u niego wrednym błyskiem, że Caroline po prostu przestała się nad tym zastanawiać.
- Powinna się cieszyć, że pozwalam jej spać w łóżku, które sam kupiłem.
Bonnie prychnęła. Spojrzała na przyjaciółkę, której żuchwa wysunęła się w wyrazie złości. Stwierdziła, że Mikaelson naprawdę jest palantem.
Niemal w tym samym momencie, Caroline warknęła do niego:
- Palant.
Na usta mulatki wstąpił zalążek uśmiechu. Blondynka spojrzała na nią znacząco. Bonnie wstała bez słowa i zgrabnym ruchem ruszyła w kierunku wyjścia z przestronnego salonu. Caroline zarzuciła włosami i ruszyła za nią.


Londyn, 1913 rok
Tupot ludzkich stóp był słyszalny już w promieniu dwóch kilometrów od galerii Cultural London. Eleganccy mężczyźni i ich zadbane żony, gawędząc żywo ze znajomymi, wędrowali podekscytowani na wystawę sztuki młodego artysty.
Znajdujący się w przestronnej sali, zwanej Salą Diamentową, Klaus uśmiechnął się do siebie, słysząc zbliżających się ludzi. Rozejrzał się po jasnym pomieszczeniu, w którym roiło się od sztalug z jego obrazami. To on, oczywiście, był owym młodym artystą. Pod pretekstem wystawy swojej sztuki, planował urządzić tu krwawą rzeź dla londyńskich wampirów.
Na moment został sam - Rebekah z wymówką ostatecznego wyboru alkoholi na ustach udała się na zaplecze wraz z jednym z przystojnych kelnerów w białych marynarkach. Elijah natomiast zadeklarował,  że "pod żadnym pozorem nie weźmie udziału w tej bezczelnej orgii", gdy tylko dowiedział się o planach młodszego rodzeństwa.
Klaus, ze względu na tę okazję, nie pożywiał się od tygodnia. Już nie mógł się doczekać krzyku tych głupich, słabych istot, kiedy zorientują się, że to one będą przekąskami tego wieczoru.
Nie minęło 10 minut, a sala zapełniła się gośćmi. Mikaelson doskonale czuł, że istoty jemu podobne wmieszały się w ten tłum amatorskich koneserów sztuki i postanowiły tej nocy zabawić się razem z nim i jego młodszą siostrzyczką.
Obserwując ludzi tłoczących się przy drzwiach, dostrzegł i ją. Jako jedna z nielicznych weszła sama, bez osoby towarzyszącej, ale bynajmniej nie wydawała się być spłoszona tym faktem. Rude włosy miała zgrabnie upięte pod kwiecistym kapeluszem, a jasna elegancka sukienka ładnie współgrała z kolorem jej oczu. Jakie one były zielone... Przypominały wiosenną trawę, skropioną rosą...
Ich spojrzenia skrzyżowały się i Klaus już wiedział, że ta kobieta jest najbardziej intrygującą osobą, jaką spotkał przynajmniej przez ostatnie dwie dekady.
Michelle zorientowała się, że to on w momencie, w którym przekroczyła próg galerii. Tak jak opisywała Maya, był dobrze zbudowanym blondynem o szarych oczach i pełnych, malinowych ustach. Kiedy podchwycił jej spojrzenie, wiedziała, że ma już za sobą część roboty - po prostu zobaczyła to w jego oczach.
Trzymając w dłoni błyszczącą torebeczkę, skierowała się wraz z tłumem do pierwszych dzieł, nadal czując wzrok mężczyzny na swoim ciele.


- Zawlokę tę zdziry do samochodu choćby za kudły i wyjedziemy z tego przeklętego miasta prędzej niż ten człowiek z kawiarni wymówi nazwisko prezydenta.
Energicznie stawiając kroki, Rebekah przemierzała rozległy parking dla samochodów, obecnie zalany słońcem i prawie pusty.
Nic dziwnego - była godzina 8:27 rano, rozpoczynał się drugi dzień lipca. Rebekah i Matt właśnie pozostawili czarnego Jeepa Compassa w miejscu najmniej narażonym na słońce i ruszyli ku Bourbon Street.
- Rebekah - przystopował ją Matt. - Uspokój się.
Rebekah obróciła się na pięcie i stanęła z chłopakiem twarzą w twarz.
- Matt - odparła z desperacją wypisaną na twarzy - owszem, jesteś najcudowniejszym mężczyzną tego globu, ale przysięgam, że jeżeli jeszcze raz spróbujesz odwieść mnie od wymordowania okolicy, ukręcę ci tę zgrabną czaszkę.
Matt zmarszczył brwi i spojrzał na ukochaną z politowaniem. Ta znów się odwróciła i kontynuowała energiczny marsz ku głównej części Nowego Orleanu. Donovan dorównał jej kroku.
- Nienawidzę Elijah, za tę jego Chrystusowość - wycedziła Pierwotna. - Nienawidzę Hayley i jej zapchlonego brzucha. Nienawidzę Nika i jego nieogarniętego, tysiącletniego organizmu. Nienawidzę tej niedorozwiniętej wiedźmy, która połączyła siebie z Hayley. I wiesz, że nienawidzę też siebie w tym wszystkim? Jak ja mogłam się wrobić w bycie szoferem jakiejś rozkapryszonej panienki?!
Niekontrolowane ruchy głowy dziewczyny, kiedy to mówiła, wywołały u Matta kolejny uśmiech. Objął dziewczynę w pasie i przyciągnął do swojego boku.
- Gdy tylko odwieziemy Hayley do Mystic Falls,  wrócimy do Europy. Przecież nie pokazałaś mi Lizbony - zauważył, całując dziewczynę w czoło.
- I nie tylko jej - dodała Rebekah, opierając głowę na ramieniu Matta i nagle stając się potulna jak baranek.
Już w bocznych, poprzecznych do Bourbon Street alejkach panował ruch. Im bliżej centrum byli, tym większy hałas i tłok zakłócał ich przestrzeń. Wreszcie znaleźli się tam, gdzie zmierzali - byli w samym centrum Francuskiej Dzielnicy.
Rebekah aż przystanęła na widok tłumów tłoczących się w tamtym miejscu. Ludzie byli wszędzie - obsiadywali uliczne wróżki jak muchy, brudzili sobie lodami przeciwsłoneczne okulary, wyglądali z okien przydrożnych budynków. Dziewczyna nie mogła uwierzyć, że miasto, które zakładała razem z braćmi, zmieniło się tak bardzo.
- Wiesz, gdzie iść? - zapytał ją Matt. Osłaniał oczy dłonią, chroniąc je od blasku słońca.
- Elijah mówił, że Hayley jest tam, gdzie...
Tam, gdzie mieszkaliśmy, chciała powiedzieć. Przełknęła ciężko ślinę, przypominając sobie o informacji, którą przekazał jej brat dzień wcześniej.
- Hayley jest pod stałą kontrolą ludzi Marcela - powiedział wtedy.
Rebekah zupełnie wtedy nie zwróciła uwagi na to imię. Była zbyt zajęta ofukiwaniem brata za to, że zmusza ją do przerywania wakacji. Nie zastanawiała się więc nawet nad tym, jak będzie wyglądało jej spotkanie z Marcelem po tylu latach. Jak będzie wyglądało spotkanie Marcela z Mattem...
- Matt - rzuciła ze strachem w oczach. - Nie miałam okazji ci...
Przerwał jej głośny dźwięk tuż nad jej uchem i aż podskoczyła w miejscu. Jakiś idiota na szczudłach, udający Louisa Armstronga, zaczął wygrywać na trąbce jazzowe melodie, ale zdecydowanie mu to nie wychodziło.
Powstrzymując się od połamania drewnianych belek, na których poruszał się muzyk-amator, Rebekah pociągnęła Matta za rękę i zaczęła przeciskać się między ludźmi.
- Bekah, co chciałaś mi powiedzieć? - wołał chłopak, przekrzykując panujący na ulicy hałas. - Bekah!
Wydostając się z tłumu, zatrzymała się pod daszkiem jakiejś lodziarni. Sięgnęła do tylnej kieszeni beżowych szortów i wyciągnęła z niej złożoną na cztery kartkę. Był to wydruk maila od Elijah, który wysłał jej adresy możliwej lokalizacji Hayley. Rozłożyła go i podała Mattowi, który stanął obok niej.
- Caramel et Chili - przeczytała płynnie pierwszy rząd liter. - To kawiarnia na rogu St. Anne i Royal.
- A co oznacza będziesz wiedziała? - zapytał Matt, wskazując na drugą, ostatnią linijkę wydruku.
Rebekah wbiła wzrok w pasiasty daszek lodziarni. Mając przed oczami Marcela, czuła, jak wszystkie mięśnie się jej napinają.
- Chodzi o mój stary dom - odparła cicho. - Ale najpierw idźmy do tej knajpy. Tam mimo wszystko spędzimy mniej czasu.


Hałas ekspresu do kawy dotarł do uszu Damona, budząc go ze snu. Otworzył jedno oko, lecz od razu je zamknął ze względu na rażącą go jasną smugę słońca, wpadającą do sypialni przez szparę między ciemnymi zasłonami.
Przekręcił się na plecy i przejechał dłonią po twarzy. Już ranek?
Usiadł na łóżku i sięgnął po telefon leżący na drewnianej szafce obok łóżka
Informacje na wyświetlaczu poinformowały go, że jest 2 lipca, sobota, dokładnie 8:29 rano.
W jego głowie kołatała jedna myśl: kto, u licha, pija w tym domu świeżo mieloną kawę o takiej porze w weekend?
Wstał i wziął szybki prysznic. Chłodna woda zdecydowanie go orzeźwiła.
Kilka minut później schodził po schodach w granatowej koszulce i ciemnych jeansach. Skierował się do kuchni z postanowieniem ubliżenia temu, kto śmiał go obudzić. Nawet jeśli była to Elena.
Krocząc korytarzem, który był wypełniony zapachem kawy od sufitu do listew podłogi, przemówił:
- Kimkolwiek jesteś, przesadziłeś z tym ekspresem o ósmej rano - zawołał.
Nie otrzymując żadnej odpowiedzi, wszedł do kuchni.
O blat opierała się Maya, trzymając w dłoniach kubek o parującej zawartości. Była ubrana w różową, zwiewną bluzkę bez rękawów, poprzecierane, białe spodnie i ciemnożółte sandałki na obcasach. Zmierzyła Damona od stóp do głów.
- Od zawsze powtarzam, że facetom najlepiej w niebieskim - mruknęła uwodzicielsko, krzyżując nogi w kostkach.
- Co ty tu znów, do cholery, robisz? - warknął Damon, wciąż zaskoczony obecnością nieproszonego gościa.
- Piję kawę - odparła Maya, jakby to było coś naturalnego.
- W moim domu o ósmej rano?
- Widziałeś przecież jakość ekspresu w tej klitce, w której ciśniemy się z Lehią - stwierdziła kobieta, unosząc brwi. - Nie sądzisz chyba, że będę pijać z niego kawę, narażając się na jakieś bakterie czy grzyby.
- Grzyby? - prychnął Damon. - Twój umysł jest już tak zagrzybiony, że jakaś nędzna maszyna do kawy tego nie pogorszy.
Maya uśmiechnęła się lekko, niezbyt zaskoczona słowami bruneta. Przesunęła koniuszkiem języka po błyszczących zębach, obserwując mężczyznę.
- Damon... - rzuciła, odstawiając kubek na blat i wodząc palcem po jego krawędzi. - Nie oszukasz mnie tą buntowniczą pozą. Choć takiego uwielbiam cię jeszcze bardziej, znam cię lepiej niż myślisz.
Damon oparł się o blat kuchennej wyspy, krzyżując ręce na piersi.
Do czego ta suka zmierza? Chce wskoczyć mu do łóżka w ramach powtórki sprzed pięćdziesięciu lat? Jeszcze czego.
- Wiem, że czujesz to samo, co ja - kontynuowała Maya, stawiając krok w jego stronę. - Niepotrzebnie cię wtedy zostawiłam. Tam, w Chicago.
- Po co ty się wtedy zaręczałaś z tym Azjatą, May? - wtrącił Damon, nagle zaciekawiony. - Do czego ci był człowiek?
Maya pokręciła głową, ale jakby sama do siebie.
- Mój głupiutki przystojniaku - podeszła do niego wolno i wplotła dłoń w jego gęste włosy - mogę ci już wyznać, że potrzebowałam jego kasy. Reszty się dowiesz, kiedy tak postanowię.

A jednak! Larwa lubi świecidełka, pomyślała Elena, ledwo powstrzymując się od wykrzyknienia. Więc teoria o wampirzej sroce jest prawdziwa!
Od kilku chwil Elena czaiła się za ścianą kuchenną. Ją też obudził hałas ekspresu do kawy, lecz kiedy zobaczyła Mayę, do kuchni wchodził już Damon, więc Elena postanowiła pobawić się przez chwilę w Jamesa Bonda.
Wychyliła się ponownie, by spojrzeć na akcję rozgrywającą się przy kuchennej wysepce.
- Co ty ukrywasz, May? - zapytał Damon, nie reagując na dłoń blondynki, wodzącą po jego twarzy.
- Dowiecie się wszyscy - odparła, obejmując Damona za szyję. Czemu on na to nie reaguje? - Dowiecie się, kiedy będziecie mi pomagać.
- Proszę? - obruszył się Damon, odtrącając ręce Mai. Wreszcie! - Mam ci pomagać? Ostatnio jak chciałem ci pomóc, wyczekiwałem na jakimś zadupiu na twoją wiedźmę, która w ogóle się nie pojawiła! - wołał Damon, gestykulując tak, jak ma to w zwyczaju, kiedy się denerwuje. - Nie zamierzam palcem kiwnąć! Pieprz się, May!
Chciał wyjść, jednak Maya złapała go za rękę.
- Damon - jęknęła błagalnie. Elena się zdziwiła. Co jej jest? - Będę was potrzebowała... Bardzo.
Elena wychyliła się jeszcze bardziej, by lepiej widzieć sytuację.
- Twoja siostra nie zna prawdy. Myślę, że nawet Lehia nie domyśla się wszystkiego. Potrzebuję cię, Damonie. Jak nigdy wcześniej.
- Więc powiedz mi, May. - Damon stanął przy niej i objął jej twarz dłońmi. - Nie czekaj z tym i mi powiedz.
Elena zamarła, widząc tą sytuację. Nie wiedziała, co myśleć.
Z jednej strony, to nie jej interes, z kim obściskuje się Damon. Jest dorosłym facetem i zwykle umie sam o siebie zadbać.
Jednak tak czy inaczej miała ochotę do nich podejść i uderzyć Mayę prosto w nos. Zależało jej na Damonie i to bardzo. Chciała dla niego tego, co najlepsze, a wiedziała, że nie dostanie tego od Mai Vasson.
- Mam ogromne kłopoty, Damonie - szepnęła Maya, obejmując go w pasie. - Musisz mi pomóc...
Zbliżyła twarz do jego twarzy. Dzieliły ich centymetry, a Elena była w ogromnym szoku. Czuła, że ma zaciśnięte gardło i by pozbyć się tego wstrętnego uczucia, chciała przełknąć ślinę.
Nie wyszło to tak, jakby chciała.
Ścisk w przełyku okazał się tak silny, że Elena nie dała rady odetchnąć spokojnie. Krtań jej zadrżała, a było to na tyle głośne, że Damon i Maya ją usłyszeli. Nim dziewczyna zdążyła schować się za ścianą, odwrócili się w jej stronę z przerażeniem w oczach. Blondynka westchnęła na widok panny Gilbert i ulotniła się w wampirzym tempie.
Zawstydzenie ogarnęło Elenę, lecz wyprostowała się i weszła do kuchni. Stanęła na przeciw Damona, przy drugim końcu kuchennej wyspy.
W jego oczach grzmiał gniew. Kiedy zacisnął pięści, Elena ucieszyła się z obecności dzielącego ich mebla.
- Damonie, prze... - chciała się wytłumaczyć, lecz jej przerwał.
- Byłem tak blisko, Eleno! Tak blisko od wyciągnięcia od niej prawdy! Ale musiałaś to popsuć, prawda? Dziękuję serdecznie! Gdyby nie ty, to...
- To Maya dobrałaby ci się do spodni na środku kuchni - tym razem to Elena się wtrąciła. Nie panowała nad sobą. Furia Damona ją zdenerwowała.
- Opanuj się! - wrzasnął. W przypływie energii, zbliżył się do niej o kilka kroków, omijając kuchenny blat. - Czy ty pozwolisz się kiedykolwiek przejrzeć? Gdy biegam za tobą jak wygłodniały szczeniak, oburzasz się, że śmiem przebywać blisko ciebie - zauważył, stając krok od niej. - Lecz kiedy próbuję wyciągnąć coś od tej larwy, grasz zazdrosną desperatkę. Wytłumacz mi to, bo najwidoczniej jestem zbyt głupi.
- Dzień... Dobry.
Elena podskoczyła, słysząc i widząc wchodzącego do kuchni Jeremy'ego. Na twarzy miał wypisane zdziwienie. Nic dziwnego - zastał przestraszoną Elenę, wpatrującą się w Damona-furiata, stojącego w odległości trzech centymetrów od niej.
Niewzruszony wejściem Jera Damon tylko spojrzał Elenie w oczy, mrużąc złowrogo swoje.
- Ogarnij się - warknął ze złością i wyminął ją, opuszczając szybko kuchnię.
Elena spojrzała z przejęciem na brata. Ten patrzył na nią pytająco, przekrzywiając lekko głowę. Dziewczyna, wciągając z trudem powietrze, przysiadła na wysokim, obrotowym stołku i schowała twarz w dłoniach, nie wiedząc, co myśleć.
 
***
Moi kochani, wytrwali czytelnicy! :)
Bardzo się cieszę, że tu wracam. Tęskniłam za blogowaniem, ale są przecież rzeczy ważne i ważniejsze. Olimpiada mi nie poszła, ale mówi się trudno. Wiedza nie pójdzie na marne i kiedyś mi się na pewno przyda ;)
Jak Wasze wrażenia po tym rozdziale? Bardzo się starałam, żeby wyszedł tak, jak w moich planach i osobiście uważam go za całkiem udany XD
Niestety, mimo szczerych chęci nie wymienię się z Wami moją opinią o sezonie 7 TVD, bo wbrew swoim postanowieniom, przestałam go oglądać po 1. odcinku. Tak wyszło i szybko nadrabiać raczej nie będę.
Proszę o Waszą wyrozumiałość co do tego, że wstawiam dopiero po świętach, choć pisałam ten rozdział na poważnie od 5.12. Mam jedno wytłumaczenie - Downton Abbey i mój nowy fikcyjny mąż, Matthew Crawley <3 Kilka ostatnich dni spędzam na rodzinnym oglądaniu tego serialu i ciężko jest mi się od niego oderwać ^^
Bardzo Was proszę o opinie na temat tego rozdziału. Co Wam się podoba, co mniej - piszcie :> Liczę na Wasze komentarze, bo zważając na liczbę wyświetleń (Dobry Boże, 7 tysięcy?!?!?! :O :D), sądzę, że czekaliście cierpliwie na rozdział 12.
Życzę Wam miłego dnia i szczęśliwych dni w nowym roku! :)
Ściskam mocno :**
E.

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

~XI~ 'Eat Lie Love'

- Dzień dobry - rzekł Elijah, wchodząc do sypialni, którą aktualnie zajmowała Katherine.

Kobieta spojrzała na niego. Jak zwykle prezentował nienagannie - miał na sobie jasną koszulę, granatową marynarkę, ciemne jeansy i czarne, wypolerowane buty. W dłoniach trzymał tacę ze śniadaniem, które przyniósł dla Katherine. Stała na niej karafka z mlekiem, miska z płatkami i kubek świeżo zmielonej kawy. Kobieta z trudem powstrzymała westchnięcie. Była tu dwa dni. Zaledwie tyle, a już czuła, że nigdy nikt tak jej nie nadskakiwał. Nie wiedziała, czemu Elijah aż tak się nią opiekował. Wyrzuty sumienia? Litość? Założył fundację albo otworzył przytułek? Oczywiście, znała go i to bardzo dobrze, więc wiedziała, że się o nią troszczy, ale do takiego stopnia?

Czuła się z tym nieswojo szczególnie dlatego, że myślała, że już nigdy go nie spotka. Wróciła do Mystic Falls ze względu Stefana, ale nawet się z nim nie spotkała. Zamiast tego jest skazana na nadgorliwego Pierwotnego przez najbliższe tygodnie.

Mężczyzna usiadł obok Katherine na łóżku i postawił jej tacę na kolanach. Mimo że kobieta unikała jego spojrzenia, doskonale czuła jak te przenikliwe, brązowe tęczówki taksują jej osobę. Wiedziała, że przygląda się obecnie zniszczonym końcówkom jej ciemnych pukli, ranie na dolnej wardze, która miała od konfrontacji z Michelle Salvatore, a nawet cienkiej, czarnej satynowej koszulce, nocnej w którą była ubrana. Elijah sam zajął się jej barkiem, choć nie mógł wiele zrobić. Katherine nadal przed oczami miała jego pełną frustracji i zdziwienia minę, kiedy dowiedział się, że jej organizm nie przyjmuje wampirzej krwi, która z pewnością naprawiłaby jej złamaną łopatkę. Nie wierzył jej i na siłę, mimo protestów, wcisnął jej swój nadgarstek w usta, a ona chcąc nie chcąc przełknęła, lecz zaczęła się dławić. Tak było za każdym razem. Oczywistym było przecież, że gdy Elena zmiażdżyła jej lekarstwo w ustach, pierwszym co zrobiła, była próba powtórnej przemiany. Plan spalił na panewce, tak jak każda z następnych sześciu prób.

Katherine wzięła łyżkę w lewą dłoń i zaczęła obracać ją smukłymi palcami. Nie była głodna. No i na pewno nie zamierzała spokojnie jeść, będąc uziemioną w domu Klausa. Tyle setek lat szaleńczej ucieczki, a ona sypia na tym samym piętrze co jej prześladowca? P a r a n o j a. Pragnęła jak najszybciej dojść w miarę do siebie i opuścić ten przeklęty pałac. Mogła tylko czekać jak na szpilkach na moment, kiedy Klaus wejdzie tu i zmiażdży jej twarz jednym ruchem małego palca. I nawet nie miała szansy dobrze się ubrać na tę przewidywaną przez siebie chwilę klęski. Katherine Pierce pierwszy raz w życiu nie była niezależna i samowystarczalna.

Elijah uniósł dłoń, odgarnął pasmo włosów znad jej twarzy i owinął je sobie wokół palca. Nim coś powiedział, rozbrzmiał się sygnał dzwoniącego telefonu, dobiegający z wewnętrznej kieszeni jego marynarki. Puścił jej lok i z westchnięciem sięgnął po komórkę. Kiedy spojrzał na ekran, jego mina stężała. Odebrał i wstał.

- Tak? - rzucił chłodno.

Do Katherine dotarł zniekształcony, kobiecy głos. Nawet z odległości tych kilku metrów, jakie dzieliły ją i Elijah, i bez wampirzego słuchu, wyraźnie rozpoznawała w głosie złość, a nawet furię. Pierwotny szybkim krokiem opuścił pomieszczenie, mówiąc coś do rozmówczyni.

- Jak to... - dobiegał z korytarza głos Elijah. - Co zrobiłaś? Nie wolno ci.

Katherine, tak szybko na ile pozwalał jej obecny stan fizyczny, wygrzebała się z pościeli i najciszej jak potrafiła, na palcach podbiegła do drzwi. Stanęła w progu i wpatrując się w odwróconą, napiętą sylwetkę Elijah, nasłuchiwała.

- Posłuchaj - mówił Pierwotny - nie rób nic więcej, bo wszystko spali na panewce. Wyślę po ciebie Rebekah... Nie bądź dzieckiem, zaraz sama będziesz je miała.

Katherine wytrzeszczyła oczy. Co takiego? Kim jest ta kobieta? Czy Elijah ratuje wszystkie niewiasty w potrzebie, wliczając te ciężarne?

- Nieważne, moja siostra przywiezie cię tu... Tak, jak będzie trzeba to i z tą czarownicą. Zaciągnie was tu obie, jeśli nie będzie innego wyboru, Hayley, już ja tego...

- Kim, do diabła, jest Hayley? - warknęła Katherine, ujawniając swoją obecność.

Elijah wyprostował się. Nie wydawał się jednak zbyt zaskoczony tym, że Katherine podsłuchiwała jego rozmowę.

- Hayley - zwrócił się do rozmówczyni - opanuj się i nie zabij już nikogo, bo wszystko diabli wezmą. Na razie. 

Spokojnym ruchem zakończył połączenie i schował telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki. Jego typowa układność i opanowanie doprowadzało w tej chwili Katherine do szału. Gdyby potrafiła utrzymać równowagę z opatrunkiem cięższym niż połowa jej ciała,  z pewnością zaczęłaby ze zniecierpliwieniem tupać nogą. 

Elijah ruszył w jej stronę. 

- Wracaj do łóżka - polecił. 

Kiedy kobieta ani drgnęła, przykucnął, objął ramieniem jej biodra i w ćwierć sekundy położył ją w cienkiej, beżowej pościeli. Była tak zaskoczona,  że dopiero wtedy, z opóźnieniem, wymsknęło się jej ciche "och". Od razu jednak przyjęła naburmuszoną minę, jej wzrok żądał wyjaśnień. Nienawidziła przecież,  kiedy na jej terytorium pojawiała się jakaś inna kobieta, szczególnie, że zazwyczaj były to zdziry.

- Pamiętasz naszego wilczego przyjaciela Tylera Lockwooda?

Katherine uniosła brwi i pokiwała głową, nie rozumiejąc Elijah. Oczywiście,  że kojarzyła tego pchlarza. Przecież jego stryj, Mason, był jedną z jej tysiąca przystojnych marionetek.

- No to może kojarzysz jego urodziwą koleżankę?

Koleżanka? Urodziwa? Czy ta tępa Caroline Forbes była urodziwa według wszystkich Pierwotnych? Ale co ona ma wspólnego z tą Hayley?

- Chodzi mi o brunetkę. Pomagała mu przerywać przywiązanie hybryd do mojego brata.

Katherine o mało nie pacnęła się otwartą dłonią w czoło. 

- Więc Hayley to ta zgryźliwa psia zołza, która kiedyś pomieszkiwała w Mystic Falls. 

Elijah zmarszczył brwi na słowo "zdzira".

- Ta "zdzira" nosi dziecko mojego brata.

- Co?

Mina Katherine była całkowicie adekwatna do sytuacji - jej oczy były wytrzeszczone do wszelkich granic, brwi prawie stworzyły kąt prosty, unosząc się bardzo wysoko, a dolna szczęka niemal wpadła w drogą pościel. Cóż, ciąża Hayley Marshall i dla Elijah była na początku czymś takim jak, na przykład, wieść o tym, że Niklaus zmienił się w elfa i śmiga po kwiatkach, trzepocząc różowymi skrzydełkami. Była czymś  n i e m o ż l i w y m.  A jednak.

Pierce nagle zaśmiała się w głos, lecz jej oczy nadal były szeroko otwarte.

- Klaus...? - dławiła się własnym śmiechem. - Ojcem?

Odkaszlnęła, po czym znów zaniosła się rechotem.

- Żart dekady, Elijah - skwitowała, unosząc brwi jeszcze bardziej. - Nie wiedziałam, że masz takie poczucie humoru. Szok, że w ogóle je masz.

Widząc minę Pierwotnego - jego lekko uniesione brwi, pełne powagi brązowe oczy, w których jednak czaił się kpiący błysk, i znikomy półuśmiech - cały atak chichotu nagle z niej wyparował.

- Nie blefujesz? - upewniała się. - Klaus... Nieuchwytny, złowrogi Klaus Mikaelson będzie zmieniał pieluchy i pachniał talkiem na kilometr?

Katherine poczuła przypływ siły. Uśmiechnęła się złośliwie do swoich myśli, omal nie zacierając rąk. Czekała na ten moment od pięciuset lat. Ma haka na Klausa. Co tam, że połamana, Katherine Pierce wraca do gry.


Stefan z trzaskiem zamknął lodówkę w piwnicy i z torebką AB Rh + w dłoni  ruszył po schodach do kuchni. Gdy tam dotarł, przelał krew do szklanki upił łyk, w ciszy analizując historię swojej siostry. Jak to możliwe, że jego mała Ellie przeżyła tak wiele? Pamiętał szok, którego doznał,  gdy spotkał się z Damonem w 1912 w Mystic Falls i brat powiedział mu, że Michelle przemieniła się 45 lat wcześniej. Nie mógł uwierzyć,  że Michelle, którą bronił przez całe swoje ludzkie życie, nie odezwała się do niego przez prawie pół dekady.  Gdy dopytywał brata o szczegóły transformacji siostry, on odparł tylko, że spotkał ją w 1899 i obiecała mu wieczne męki w sprawie Deborah Wilson,  zupełnie tak jak on Stefanowi po łapance na wampiry. Damon dodał też,  że właśnie wtedy dostrzegł , jak Michelle jest do niego podobna i uwierzył, że naprawdę są rodzeństwem. Stefan widział młodszą siostrę kilkanaście lat później, tuż przed swoim powrotem rozpruwacza. To był początek kwietnia, rejs, który Stefan miał odbyć, płynąc do Europy, został odwołany z powodu dołączenia Stanów  Zjednoczonych do I wojny światowej. Stefan został zatem w porcie i gdy przeszedł dosłownie kilka kroków, zobaczył swoją siostrę. Ledwo ją poznał ze spiętymi włosami, w zielonej, zapiętej pod szyję sukience i eleganckim kapeluszu z piórem. Stała przy ładunkach, które miały popłynąć do Europy z jakimś mężczyzną w berecie i kraciastej marynarce. Nie wyglądała na rozluźnioną czy szczęśliwą. Jej rozmówca wyjął zza pazuchy jakiś pakunek i podał go Michelle, a ona ukryła to w małej torebeczce i odeszła czym prędzej, oglądając się nerwowo na boki. Teraz rozumiał, że jego siostra pracowała dla Mai i dlatego tak podejrzanie wtedy się zachowywała.

Chyba wszyscy byli zaskoczeni historią Michelle. Klaus za to był wniebowzięty oglądając jej zakłopotanie, gdy opowiadał o roku 1913...

Dwa dni wcześniej
- Od czego chciałabyś zacząć, moja droga? - zapytał Klaus, całkowicie ignorując trzęsące się dłonie Michelle i jej drżący podbródek.
Stefan był w szoku. Chyba nigdy nie widział swojej siostry w takim stanie. No dobrze, kilka razy płakała, gdy była dzieckiem, ale odkąd skończyła dziesięć lat i poznała Deborah Wilson, stała się silna jak nigdy wcześniej.
Michelle najwyraźniej pragnęła odpowiedzieć, ale z jej gardła wydobył się tylko przeciągły jęk. Jak bardzo źle czuła się z tym, co zrobiła Klausowi, że popadła w taki stan?
- W takim razie ja zacznę - Klaus przyjął typowy sobie uśmiech psychopaty i zaczął mówić: - To był 23 marca 1913 roku. Od czterech miesięcy przebywałem w Anglii. Pod pozorem  wystawy swoich obrazów zorganizowałem grupową kolację dla londyńskich wampirów.
Na twarz Klausa wstąpiła satysfakcja, gdy Caroline skrzywiła się na dźwięk jego wspomnień.
- Do sali weszła rudowłosa kobieta, którą z początku wziąłem za potencjalną ludzką ofiarę. Podawała się za...
 
- Czy to bycie samotnikiem cię nie nuży, bracie?
 
Stefan drgnął, wyrwany ze świata wspomnień.
 
W progu kuchni stał Damon z dłońmi w kieszeniach szarych jeansów, przymrużonymi oczami i półuśmiechem.
 
- Myślę o naszej siostrze - odparł blondyn, ignorując wypowiedź brata, i upił łyk krwi.
 
Brunet zmarszczył brwi.
 
- Narozrabiała, nie ma co - rzekł. - I pomyśleć, że Klaus nigdy jej nie wydał.
 
Stefan prychnął.
 
- Został wykiwany. Dziwisz się, że siedział cicho?
 
- Ale mógł to wykorzystać, żeby obarczyć nas - Damon wskazał na siebie i brata - przed resztą. Mógłby się uwziąć i miałby dobry powód. Nie zrobił tego. Czemu?
 
Między brwiami Stefana pojawiła się charakterystyczna zmarszczka - on też nie znał odpowiedzi na to pytanie.
 

- Czy ty naprawdę miałeś taki kontakt z każdą panną, która kiedykolwiek pojawiła się w Mystic Falls?! - wzburzyła się Caroline, a jej twarz wykrzywiła się w grymasie, zupełnie jakby poczuła jakiś obrzydliwy zapach.
- Masz coś przeciwko temu, kochana? - Klaus uśmiechnął się złośliwie, lecz blondynka ani drgnęła.
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie, a do środka wpadł Damon, trzaskając głośno. Elena poderwała się z kanapy.
- Jesteś już - stwierdziła oczywiste, wpatrując się w nowo przybyłego i zakładając ręce na piersiach. - Dowiedziałeś się czegoś?
- Wiem o Mai. Wszystko - wydyszał, ruszając w ich stronę. - Ta suka... Co ty tu, u diabła, robisz? - zatrzymał się gwałtownie, widząc Pierwotnego.
- Kontrola sąsiedzka. - Mikaleson uśmiechnął się szeroko. Odwrócił głowę do reszty zebranych. - Wracając do opowieści, którą mi przerwano...
- Co jej zrobiliście? - odezwał się ponownie Damon, podbródkiem wskazując na swoją siostrę, która stała wyprostowana jak struna przy oknie, wpatrując się nieobecnie w popołudniowe słońce za oknem.
- Twoja przyjaciółka Mayah ci nie powiedziała? - zadrwił Pierwotny. - Mogłaby być bardziej otwarta, chociażby ze względu na waszą dawniejszą bliskość.
Nozdrza Damona rozszerzyły się jak u byka, a usta zacisnął w cienką linię. Czy wieści o nim i Mai doszły nawet do tego mieszanego frajera?
- Po sześćdziesięciu ośmiu dniach naszej znajomości - kontynuował Klaus nim ktokolwiek jeszcze mu przerwał - Michelle wiedziała już o moich planach wszystko, każdy szczegół. Wykorzystała moje zaufanie całkowicie, bo kradnąc informacje, zabrała ze sobą moje ówczesne fundusze. Nie poznała mojej siostry, ale wzięła i jej biżuterię. Po czym zwiała.
 
- Co one zrobiły z tymi świecidełkami Klausa? - pomyślał głośno Damon. Stefan spojrzał na niego pytająco. - Nie żebym ją bronił, ale Michelle nie kradnie, bo coś jej się podoba. Nie jest wampirzą sroką.
 
- Może Maya jest? - usłyszeli.
 
W wejściu od strony schodów stała Elena. Obu braciom, mimo panujących rozmyśleń i problemów, aż zaparło dech na jej widok. Przednie kosmyki brązowych włosów podpięła wsuwkami, kiedy to ich reszta spadała kaskadami na ramiona i plecy. Ubrana była w jasnożółtą sukienkę na cienkich ramiączkach w kwiecisty wzór, a na stopy założyła granatowe sandałki na koturnach. Wyglądała jak uosobienie panującego na zewnątrz lata z dodatkiem naturalnej Elenie swobody i uroku.
 
- Mhm, co masz na myśli? - odchrząknął Stefan, przy okazji wyrywając brata z chwilowego osłupienia.
 
- Sądzisz, że ta tępa blondyna nie ma wystarczająco kasy i podbiera innym błyskotki? - dodał Damon.
 
- Może po prostu jest skąpa jak diabli, a te wszystkie pierdoły są jej do czegoś potrzebne? - zasugerowała Elena podchodząc do kuchennej wysepki i siadając na wysokim stołku. - A co jeśli prowadzi handel wymienny? Kosztowności za informacje?
 
Bracia spojrzeli po sobie.
 
- Całkiem możliwe - przyznał zamyślony Damon, przyglądając się Elenie z podziwem.
 
- Wiem - odparła, opierając się łokciami o blat - od dwóch dni nad tym pracuję.
 
- Czyli co, rozpracowujesz Mayę, choć dowiedzieliśmy się o brudnych tajemnicach małej Elle? - zapytał Damon, unosząc brwi.
 
- Michelle mi jeszcze nic nie zrobiła. Za to twoja  diabelna eks przeszkadza mi w egzystowaniu samą swoją obecnością - odparła niewzruszona Elena, mierząc Damona wzrokiem. On też nie odrywał od niej oczu.
 
Obserwując ich, Stefan czuł nieswojo. Był jak piąte koło u wozu podczas ich zaciętego pojedynku na spojrzenia. Żadne nie zamierzało najwyraźniej odpuścić - Elena dążąca do prawdy, a Damon ugodzony jej wypowiedzią o jego powiązaniu z Mayą. Choć i Stefan dopiero co dowiedział się o romansie brata, zauważył, że nie był to lubiany przez bruneta temat do rozmowy. Maya wystawiła Damona jak Michelle Klausa. Czyżby Damon też wyjawił coś Mai, a teraz się tego wstydził?
 
Stefan chrząknął. Elena i Damon zamrugali, dziewczyna zagryzła wargi.
 
- Pójdę popytać Michelle o tę teorię o biżuterii. Pomyśl, bracie, może i tobie ta panna coś ukradła - rzucił i wyszedł.
 
 
Michelle leżała z twarzą w poduszce od kilku godzin. Oka nie zmrużyła za to od dwóch dób. Cały ten czas przesiedziała w łóżku, bądź w fotelu, zachowując się jak jakaś durna desperatka. W międzyczasie zrobiła coś innego jeden raz - wstała po to, by wyjąć baterie z irytująco tykającego zegara i wrzucić je do kosza na śmieci.
 
Wiedziała, że to wszystko nie było w jej stylu, to całe rozpaczanie. Michelle była wychowana przez trzech facetów - a tak naprawdę nigdy nikt porządnie jej nie wychował. Takie dzieciństwo zwiastowało kobiecie nietypowe życie. Nie była przyzwyczajona do nadmiaru łez, histerii i wrażliwości. Kiedy jako mała dziewczynka płakała, ojciec i bracia nie wiedzieli jak reagować. To było dla nich coś nieznanego, nie mieli pojęcia, co zrobić z zapłakaną dziewczynką. Dlatego z biegiem czasu przestała płakać. Kiedy poznała Deborah i poznała trud życia, jaki codziennie doświadczała brunetka, stała się najtwardszą dziesięciolatką w stanie Wirginia.

W tym momencie jej nastawienie było całkowicie inne. Najpierw dostała kosza od Jeremy'ego, co było dla niej nie do zniesienia, a potem pojawił się Klaus ze swoim psychopatycznym uśmiechem, co było zdecydowanie ciosem poniżej pasa. Słuchanie i równoczesne ponowne przeżywanie tych kilku wiosennych tygodni roku 1913 było dla niej czymś okropnym. Po stu latach przerwy znów czuła się jak najpodlejsza dziewczyna tego niesprawiedliwego uniwersum. Już kiedy spełniała prośbę Mai - a raczej rozkaz, bo Maya nigdy nie prosiła - była zrozpaczona. W takim samym stanie była kiedy okradała Klausa, bezgłośnie błagała o wybaczenie jego śpiącą postać, wychodziła z jego mieszkania na Queen Victoria Street i wsiadała na statek płynący do Afryki, by tam przekazać Mai łupy i informacje. Punktem kulminacyjnym jej załamania był komentarz przyjaciółki o tym wszystkim.

- Jeszcze nie raz zawiedziesz się na facecie, moja mała M. To podgatunek. A Niklaus Mikaelson jest jednym z najstarszych jego przedstawicieli, więc trzeba się go pozbyć raz na zawsze.

Kiedy rozstała się z Mayą, Michelle wyjechała do Australii razem z brytyjskimi więźniami. Przez trzy długie lata nie odzywała się do przyjaciółki. Zaciągnęła się do polowej kuchni, gdzie przygotowywano posiłki dla skazańców i tym sposobem próbowała sama sobie odpokutować za oszustwo wobec Klausa. Przecież podała mu się za fałszywą osobę , która nie miała niecnych zamiarów wobec niego i jego wiedzy, no i go okradła. Do normalnego świata wróciła w 1917 roku, kiedy to jednym z zesłanych brytyjskich więźniów okazał się wampir Thomas. Opowiedział on jej o wydarzeniach w Europie, wybuchu I wojny światowej i zaangażowanych w nią państwach. Jej pierwszą myślą było zdanie Klausa na ten temat. W okresie ich romansu w przerwach między jednym seksem a drugim często dyskutowali na tematy polityczne. Michelle czuła się niesamowicie z tym, że jakiś mężczyzna traktował ją na poważnie. Po przeżyciu czternastu lat z trzema facetami miała tę kretyńską płeć po dziurki w nosie. Klaus był inny i właśnie chyba dlatego tak się w nim zakochała.

Ktoś mocno zapukał do drzwi pokoju Michelle, przez co dziewczyna błyskawicznie porzuciła rozmyślania i wróciła do rzeczywistości. Jęknęła.

- Odejdź! Chcę gnić samotnie! - krzyknęła w poduszkę.

- Elle? Co jest? Możemy pogadać? - usłyszała troskliwy głos Stefana.

Ponownie jęknęła w pościel, lecz pokracznym ruchem usiadła po turecku i prychnęła, chcąc odgonić włosy z twarzy.

- Której części z "chcę gnić samotnie" nie zrozumiałeś? - burknęła.

- Chyba "samotnie" - odparł blondyn, siadając obok siostry na łóżku. - Nigdy zbytnio nie przykładałem się do przysłówków. - Uśmiechnął się ciepło.

Ellie, Ellie, pomyślał i przyjrzał jej się dokładnie. Spojrzał na rude gęste włosy, których naelektryzowana część przykleiła się do jej twarzy, i wyglądające spod nich duże oczy, zupełnie tak bardzo zielone jak jego. Miała prosty nos i pełne, różowe usta, a poniżej zaokrąglony podbródek. Ubrań nie zmieniała od wizyty Klausa, więc ciągle była ubrana w czarne dżinsy i luźny popielaty T-shirt, a jedna z żółtych tenisówek, które miała wtedy na nogach, leżała byle jak pod dżinsową kurtką na podłodze.

- Co się gapisz? - syknęła.

- Wiesz, że moment, kiedy ojciec postawił koszyk z tobą w środku na stole w jadalni to moje najwcześniejsze wspomnienie?

Michelle prychnęła.

- Miałeś trzy lata. Nie ma się wspomnień z tego okresu.

- Wtedy zaczyna się mieć świadomość, Elle. Pamiętam też jaki Damon był zły, kiedy rosłaś. Z momentu na moment stawałaś się coraz bardziej podobna do naszego ojca, tak jak ja. Damon wdał się w moją mamę. Wściekał się, że nawet fizycznie jesteś bardziej związana z ojcem.

Związana z ojcem, pewnie. Jednak tu Michelle musiał przyznać bratu rację - oni oboje przypominali tatę. Jedyną cechą jakiej po nim nie odziedziczyła, były włosy - podobno takie same miała jej mama Nora, pokojówka w domu rodziny Salvatore. Nie miała okazji jej poznać, kobieta zaraziła się cholerą w czasie epidemii i zmarła dwa miesiące po urodzeniu córki. Przez całe życie myślała, co by było, gdyby jej mama przeżyła. Wyobrażała sobie, że rodzice by się pobrali, a Nora stałaby się cudowną macochą dla Damona i Stefana. W jej wizjach mama jednoczyła rodzeństwo, a Michelle naprawdę czuła, że ma braci i to najlepszych na świecie. Oczyma wyobraźni widziała jak brunet pomaga jej zejść z konia, a blondyn biega z nią między drzewami w sadzie.

Wracając do wypowiedzi Stefana, to Michelle nigdy nie wpadła na pomysł, że to właśnie z powodu zazdrości Damon zachowywał się w stosunku do niej tak oschle. Myślała, że starszy z jej braci po prostu taki jest, uważa się za lepszego i gardzi nią z powodu pochodzenia jej zmarłej mamy. Przebywając z nim czuła się jak Kopciuszek, tylko zamiast dwóch wrednych sióstr miała jednego brata. Gdy spędzała czas ze Stefanem - co nie zdarzało się często, bo był on nastawiany przeciw siostrze przez brata i ojca - nie czuła tak naprawdę nic. Ułożony Stefan ją nudził, bo Michelle z natury była szybka i energiczna. Zauważała jednak, że to właśnie blondyn jako jedyny z rodziny stara się o nią troszczyć, choć był starszy zaledwie o trzy lata. Odrzucała jednak jego chęci, będąc nastawioną przeciw rodzinie ze względu na ojca i Damona. Czyżby od zawsze Stefan był tym bratem, którego potrzebowała? Dlaczego nigdy nie zauważyła, jak posyła jej pełne ciepła uśmiechy i pogodne spojrzenia? Czemu twierdziła, że blondyn to nudziarz i nieudacznik? Czy patrzyła na to wszystko przez pryzmat charakteru Damona? Zawsze chciała być blisko najstarszego brata. Dzieliło ich dziesięć lat, a jego niedostępność i chłodne nastawienie działało na nią jak magnes. Chciała mieć dużego, silnego brata - obrońcę, który chroniłby ją przed złem, jak swoją małą księżniczkę. Czy naprawdę musiała przeżyć półtora stulecia, by zrozumieć, że to Stefan był tym dobrym bratem?

Spojrzała mu w oczy. Uśmiechnął się do niej szerzej, a ona odpowiedziała mu tym samym. Miała ogromną ochotę przytulić go, bądź choćby ścisnąć jego dłoń. Powstrzymała się jednak w ostatniej chwili - to byłoby całkowicie nie w stylu Michelle Alicii Salvatore.

Odgarnęła włosy z twarzy i oparła dłonie na udach.

- Więc o czym chciałeś pogadać?


Ktoś zapukał do drzwi. Bonnie odłożyła laptop na bok i zwlokła się z kanapy w salonie. Poczuła mrowienie w ledwo rozprostowanych nogach. Sztywno wyszła do przedpokoju i stanęła jak wryta widząc przez szybę blondwłosą postać.

- Nie myślałam, że mówiłaś na poważnie - stwierdziła, wpuszczając Caroline do środka.
 
- Jak najbardziej na poważnie - odparła blondynka, wymijając Bonnie i stając na środku przedpokoju. - Gotowa?

- Jesteś pewna, że chcesz iść do Pierwotnych, a ja mam robić za twoją przyzwoitkę? - Bonnie nadal nie wierzyła w plany przyjaciółki. Czy ona upadła na głowę? Bennett jeszcze nie widziała się z Klausem po jego powrocie, ale zdecydowanie wystarczyła jej relacja przyjaciół z tego spotkania.

- Stuprocentowo.

Bonnie dostrzegła na twarzy Caroline determinację - jej oczy płonęły zawziętym błyskiem, a usta były zaciśnięte w cieniutką linię. Mulatka zlustrowała wzrokiem swoją osobę - była ubrana w żółte, welurowe szorty i szary podkoszulek pożyczony kiedyś od Jera, a obecnie poplamiony kawą na piersi. Pójście z Caroline do Pierwotnych to nie rewia mody. Tak naprawdę mogłaby tam z nią iść... I tak nie miała co robić. Całodzienne przeglądanie ofert kampusu William & Mary już ją dołowało, Jeremy z niewiadomego powodu ograniczał kontakt z nią do rozmów telefonicznych i SMS-ów, a Elena dniami i nocami snuła teorie na temat prawdziwości zwierzeń Mai.

Bonnie z ociąganiem wsunęła stopy w niskie trampki w kratkę. Caroline pisnęła radośnie i chwyciła przyjaciółkę pod ramię.

- Dziękuję ci - rzekła i wyprowadziła Bonnie z domu.

Mocne uderzanie kołatki o mahoniowe drzwi wejściowe rozeszło się echem po ogromnej rezydencji rodzeństwa Mikaelson, wyrywając Klausa z fikcyjnego świata. Pierwotny odłożył na szklany stolik jeden z pierwszych egzemplarzy "Davida Copperfielda" i wstał z fotela. Wytężył słuch i usłyszał damskie głosy dobiegające z ganku.
 
- Czy oni nie mogli tu zamontować zwykłego dzwonka?
 
Klaus uśmiechnął się do siebie i skierował się wolnym krokiem do holu. Najdroższa Caroline go odwiedziła... Oczami wyobraźni już zobaczył jej uroczo zmarszczone brwi, kiedy wypowiadała to zdanie.
 
- Mają tysiąc lat na karku. Może chcieli podkreślić swój wiek? - powiedział drugi głos, który niewątpliwie należał do czarownicy Bennett. Więc obstawa też była obecna.
 
- To mogli jako sygnał ustawić Mozarta - syknęła Caroline - albo w ogóle nie montować drzwi.

Klaus w wampirzym tempie pokonał odległość dzielącą go od wejścia i otworzył drzwi. Dwie piękne kobiety spojrzały na niego szeroko otwartymi oczami.

- I ciebie miło widzieć, kochana - przywitał się, rozciągając usta w szelmowskim uśmiechu. Kiwnął też w stronę mulatki. - Czarownico Bennett. A więc... Co sprawiło, że postanowiłyście odwiedzić mnie w moich skromnych progach?

- Nagła, nurtująca potrzeba pozyskania cennych informacji - syknęła Caroline, a jej ociekający jadem głos wywołał u Klausa sadystyczny uśmiech. - Możemy? - Nim zareagował, blondynka złapała przyjaciółkę za łokieć i wyminęła go, znikając w głębi domu.

Klaus zamknął warte fortunę drzwi. Wsłuchując się w tupot obcasów Caroline i jej oddalający się szept, po raz kolejny uśmiechnął się do siebie. Już widział, jak za parę sekund blondynka będzie stukała butem o marmurową posadzkę w salonie, żądając natychmiastowych, szczegółowych odpowiedzi. Wyjawił im już przecież dwa dni temu prawie wszystko, ale widok zdeterminowanej Caroline w błękitnej, falbaniastej sukience, którą miała na sobie, był warty grania na zwłokę i w ogóle wszystkiego.


Lehia nerwowo stukała paznokciem o porysowany blat ławy w małej klitce, którą nie wiadomo z jakiego powodu wybrała Maya na ich siedzibę. Wpatrywała się tępo w swój telefon, leżący na kuchennym blacie, zaledwie kilkanaście centymetrów od Mai. Blondynka siedziała na krześle przy stole, piłując paznokcie z wielkim skupieniem. W całym pomieszczeniu roznosił się zapach zmywacza do paznokci, przyprawiającego Lehię o mdłości.

- To zadupie mnie wnerwia - rzuciła kwaśno Maya, oglądając swoją dłoń. - Żeby nie mieli tu kosmetyczki, która robi porządny shellac.

Lehia nie zareagowała, nadal obmyślając jak podejść po komórkę. Nie zrobi tego pod pretekstem chęci na kawę, bo po co ona wampirowi? Podejście do lodówki też byłoby bez sensu, gdyż i tak musiałaby minąć Mayę. Musiała zaktualizować stan czarownic i wysłać go rudej. Teraz. Zaraz.

- Salvatore? - Głos Mai wyrwał dziewczynę z zamyślenia. - Coś ty taka nieobecna?

Lehia postarała się o uśmiech, ale wyszedł jej tylko niemrawy grymas. Wbiła granatowy paznokieć w wewnętrzną stronę dłoni.

- Mhm - chrząknęła, myśląc desperacko nad chwytającą za serce wymówką, która sprawi, że Maya da jej spokój i najlepiej wyjdzie z pomieszczenia - chyba wciąż czuję kołki wujka Stefana.

Maya przekrzywiła głowę i spojrzała na nią.

- Ta rodzina jest toksyczna. Ale sama chciałaś ich poznać. Tylko Michelle trochę od nich odbiega - rzuciła od niechcenia. - Aha, i przygotuj się na to, że nie był to ostatni genialny pomysł twojego tatusia. On też ma nie po kolei w głowie.

Tatuś. Tak, pewnie. Czy naprawdę wszyscy w tym Mystic Falls jak na komendę uwierzyli w jej podobieństwo do Damona? Czy oni poważnie są tacy naiwni? Lehia wiedziała, że im szybciej się stąd wyrwie tym lepiej i właśnie dlatego musiała zdobyć dostęp do telefonu.

- Idę się przejść - powiedziała, wstając z kanapy. To był pomysł awaryjny i musiał wypalić. Jednym susem pokonała odległość dzielącą ją od aneksu kuchennego i chwyciła komórkę jak wygłodniały człowiek chwyta jedzenie. - Dzwoń w razie potrzeby - dodała.

- Tylko tym razem nie daj się nikomu wsadzić do bagażnika i torturować - rzuciła Maya z przekąsem, wracając do piłowania paznokci.

Lehia uśmiechnęła się niemrawo i czmychnęła do drzwi. Czym prędzej pokonała ganek i rzuciła się biegiem przed siebie, oglądając się ze dwa razy. Kiedy upewniła się, że Maya ma do niej bezgraniczne zaufanie i nie ruszyła za nią w pogoń, przystanęła i odrzucając na plecy ciemne loki, odblokowała iPhone'a w złotej obudowie. Stukając nerwowo w ekran znalazła poprzednią wiadomość, którą wysyłała. Skopiowała jej treść i wkleiła do okienka opisanego "Nowa wiadomość tekstowa". Przejechała rozbieganym wzrokiem po nazwiskach. Cornelia Fishburne... Nie zgodziła się. "Usuń". Giana Yellow... "Usuń". Jada McMonty... Nolly Clarke... Gigi Bennett... Do nich musiała jeszcze dotrzeć. Przejrzała pozostałe nazwiska i zaktualizowała listę do końca. Miała nadzieję, że jak najwięcej czarownic się zgodzi. Wysłała wiadomość do rudej i schowała telefon do kieszeni sukienki w stylu boho. Uśmiechnęła się przebiegle do siebie. Malayan będzie z niej dumna.
 
 
**
Hej, hej!! Córka marnotrawna wróciła ;) Mam nadzieję, że Wam się podobało i długość rozdziału wynagrodzi Wam czekanie. Ciężko mi się pisało, a na dodatek mój laptop się zbuntował i o mało co nie wybuchł. Teraz ma jednak następcę, na którym pracuje mi się świetnie :)
Nie wiem, czy to znacie, ale ja zrozumiałam, że owoc zakazany smakuje najlepiej xD To znaczy, że największą wenę mam podczas roku szkolnego, kiedy to czasu na blogosferę po prostu nie ma. Planowałam napisać w wakacje pierdylion rozdziałów, a oczywiście wyszło jak wyszło.
Co do fabuły - specjalnie na potrzeby tego opowiadania zaczęłam oglądać The Originals. Wierzcie mi lub nie, ale dopiero teraz mi się to spodobało. Chciałam spojrzeć na Elijah i Klausa po tym, jak dowiedzieli się o przyszłości ich rodziny. Mam nadzieję, że mi to pomoże.
Po drugie - MALAYAN. Jest! W końcu użyłam jej imienia xD
Na koniec pragnę serdecznie uściskać Was przez ekran komputera w ramach podziękowań za to, że przetrwaliście ze mną i moim opowiadaniem ^^
Buźka!
Em :*